Krakowie, przybywamy!

W ostatni weekend odbył się pierwszy po dłuższej przerwie zlot granicowy – miejsce akcji: Kraków. Impreza zaczęła się już w piątek – dla mnie o 15.40, gdy wsiadłam w autobus do Krakowa.
Tego wieczoru było nas jeszcze niewiele – pod japońską restauracją The Tokio Tower spotkałyśmy się we trzy: Jane, Sanaya oraz… Nevaeh! Tak, naszej bardce nareszcie udało się przełamać klątwę, która ciążyła nad nią podczas poprzednich zlotów! Oby od tej pory już zawsze udawało jej się dotrzeć na spotkania z nami. Niestety w sobotę Nev czekało wesele, ale…. Ale nie uprzedzajmy faktów. Dzięki Jane pełniącej rolę przewodnika tego wieczoru poznałyśmy kilka fajnych miejsc na Kazimierzu, a w następnych dniach to również ona prowadziła nas z jednej miejscówki do drugiej – za co z tego miejsca serdecznie dziękujemy! Jednak tego piątkowego wieczoru nie posiedziałyśmy za długo – ja byłam po podróży, Nev czekała wczesna pobudka, a poza tym na drugi dzień trzeba było być w pełni sił na właściwy zlot.


W sobotę o 7.30 liczna grupa zlotowiczów wyruszyła z Wrocławia. PKP jak zawsze nie zawiodło – część osób podróżowała w lodowni, a reszta w piekarniku, bo wiadomo, że klimatyzacja w wagonach działa w systemie zero-jeden: albo na maksa albo w ogóle. No i nie mogło obyć się bez małej obsuwy. Takiej… prawie półgodzinnej. Całe szczęście w Krakowie pogoda była piękna, a my z Jane dzięki temu, że zostałyśmy wcześniej ostrzeżone, mogłyśmy sobie spokojnie posiedzieć nad kawą i truskawkową herbatą.
A później nadszedł długo wyczekiwany czas spotkania! Do Krakowa dotarła reprezentacja Wrocławia w składzie: Frigg, Wojenka, Wonsz i Samiel. Na ten moment byliśmy w komplecie, mogliśmy więc ruszyć w miasto.

Kierunek: Dziórawy Kocioł, kawiarnia dla fanów Harry’ego Pottera. Spoko, mugoli też wpuszczają, ale przecież my jesteśmy jeszcze bardziej magiczni niż Harry więc i tak nie było obaw, prawda? Zasiedliśmy więc w magicznej, nawiedzanej przez puszczane z rzutnika duchy piwnicy. A gdy przyszło do składania zamówień… Nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy – przy naszym stoliku pojawiła się Nevaeh! Tak, tego dnia mimo wesela również znalazła chwilę, by do nas dołączyć! By to osiągnąć musiała stawić się u fryzjera skoro świt i stoczyć nierówną, ale całe szczęście zwycięską walkę z komunikacją miejską. I w tym momencie mogliśmy już definitywnie stwierdzić, że jesteśmy w komplecie!

W tym towarzystwie bawiliśmy się przez kilka godzin. Nev i Wonsz niezależnie zaopatrzyli nas w magiczne krówki z wróżbą – czytaliśmy je na głos i komentowaliśmy: niektóre były całkiem niezłym pomysłem na fabułę. Podrzucamy Wam zdjęcie tych papierków, które ocalały: może ktoś z Was znajdzie w nich inspirację?

Po wizycie w Dziórawym Kotle na moment musieliśmy się rozdzielić – część osób poszła odstawić Nev na przystanek (musiała zrobić się na bóstwo na wesele!), część poszła zameldować się w hotelu.

Obie misje zakończyły się sukcesem, więc mogliśmy ponownie zjednoczyć siły i poszukać tym razem miejsca na wspólny obiad – padło na Dominium, bo #zniżkistudenckie. Podczas zamawiania Wonsz udowodnił, że prawdziwy mężczyzna niczego się nie boi i na pytanie o kolor słomki do napoju odparł, że chce różową. Nad frykasami kuchni włoskiej (w Dominium – taaaa) mogliśmy dalej dyskutować, knuć i snuć plany na nowe fabuły i bohaterów. Jednym z owoców tych rozmów jest Rand – nowa postać Samiela, która właśnie powstaje. Nie by pomysł nie istniał już wcześniej, ale teraz pojawił się wystarczająco silny bodziec, by go ożywić. Poza tym być może pokusa Dearbháil od Jane nareszcie doczeka się towarzystwa? I jeszcze wiele, wiele innych!

Ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy – ci, którzy nie planowali noclegu, musieli zbierać się na pociąg. Wonsz nie bez przeszkód zamówił bilety – z PKP nigdy nie ma łatwo, prawda? – i cała trójka (bo jeszcze Wojenka i Samiel) zostali bezpiecznie odstawieni do wagonu. I dotarli bezpiecznie na miejsce!


A na miejscu zostałam ja – Sanaya – Frigg i Jane. Dla nas ten dzień się jeszcze nie skończył. Po szybkiej wizycie w sklepie Kuchnie Świata, w którym alchemiczka potrzebowała się zaopatrzyć, a dziewczyny chwilę czekały na nią przed wejściem (bo z telefonem nie wolno!) można było udać się gdzieś posiedzieć.

Kolejny dzień z japońskim jedzeniem i kubańską muzyką na Kazimierzu – a co! W takich okolicznościach i w takim towarzystwie można by siedzieć choćby do rana… Ale rozgoniła nas burza. Każda wróciła więc do siebie, ale rozstanie nie trwało długo – już następnego (deszczowego – niech to!) ranka spotkałyśmy się ponownie, na śniadaniu w kawiarence serwującej kwiatowe kawy latte. Rozmawiając o zdolnościach botanicznych każdej z nas spędziłyśmy czas aż do przyjazdu pociągu powrotnego, który niestety na stację zajechał jeszcze przed południem – cóż począć, trudno czasami znaleźć połączenie w czasach zarazy. Wsadziłyśmy Frigg w pociąg, ja udałam się na swój autokar, a Jane złapała z dworca autobus pod dom. I tak zakończył się ten – dla niektórych aż trzydniowy – zlot. Bardzo udany, zważywszy na niesprzyjające okoliczności! A kolejne na pewno będą jeszcze lepsze! Dlatego już teraz zapraszam was na następny granicowy zjazd, już za niecały miesiąc, bo 19-20 września we Wrocławiu. Liczę, że spotkamy się w jeszcze większym gronie! Do zobaczenia!